Z relacji autorstwa prof. dr. Stefana Dąbrowskiego opublikowanych w „Głosie Narodu” w 1916 r., opisujących podróż przedstawicieli Sekcji Epidemicznej Galicyjskiego Czerwonego Krzyża, wyłania się przejmujący obraz kilku miejscowości obecnego powiatu lipskiego w czasie I wojny światowej. Zmagały się one z dramatem wojny, zniszczeniami, biedą oraz próbami przetrwania w realiach okupacji austro-węgierskiej. (Skany oryginalnych tekstów prezentujemy pod artykułem)
Jesienią 1916 roku, gdy fronty I wojny światowej przesuwały się po polskich ziemiach, a tysiące rodzin żyły w cieniu głodu i chorób, Sekcja Epidemiczna Galicyjskiego Czerwonego Krzyża otrzymała pilne zadanie: założenie szpitala epidemicznego w Solcu nad Wisłą. Władze gubernialne i wojskowe spodziewały się, że wraz z jesiennymi chłodami powrócą tyfus, czerwonka i inne choroby zakaźne, a zniszczone wojną wsie i miasteczka powiatu lipskiego nie były w stanie poradzić sobie z kolejną falą epidemii bez pomocy zorganizowanej opieki medycznej.
Decyzja zapadła, a podróż miała rozpocząć się z Krakowa, z biura Sekcji Epidemicznej. Wyruszono pociągiem w kierunku Starachowic, gdzie od wiosny działał już szpital epidemiczny urządzony w dawnym szpitalu fabrycznym, będący punktem organizacyjnym i etapowym dla dalszych działań. Tam do grupy dołączył lustrator szpitali epidemicznych, pan Waldt, który miał ocenić warunki i potrzeby powstającego szpitala w Solcu.
Wędrówka rozpoczęła się w sobotę, 7 października 1916 r. Pomimo deszczu i chłodu, wyruszono w drogę końmi przez lasy iłżeckie, pokonując ponad 70 kilometrów w ciężkich warunkach, wśród błota, ruin i jesiennej słoty.
Za Wierzbnikiem, który wojna zamieniła w zgliszcza, droga stawała się coraz bardziej błotnista, pełna rozmokłych kolein, gdzie końskie kopyta zapadały się głęboko, a wóz co chwilę przechylał się, zmuszając podróżnych do trzymania się burty, by nie wypaść. Wędrówka przez tereny obecnego powiatu lipskiego i pobliskich mu miejscowości nie była łatwa. Otoczenie wydawało się wymarłe – ni ptaka, ni zwierzęcia, tylko chlupot deszczu i parskanie koni przerywały grobową ciszę lasów.
Wędrówka przez lasy iłżeckie i przylegle im okolice nie należała do bezpiecznych. Rozległe połacie sosnowych i liściastych zarośli, w czasie pierwszej wojny światowej stały się miejscem ukrywania się rabusiów, uciekinierów i rozproszonych oddziałów dezerterów. Z gazet podróżnicy wiedzieli o grasujących w tej okolicy bandach, dlatego rozmowa w powozie szybko zeszła na temat zagrożenia napadem, a każdy trzask gałęzi wydawał się sygnałem zasadzki.
W drodze do Solca nad Wisłą nie sposób było uniknąć rozmowy o najbardziej znanej postaci regionu – rabusiu Marcu, który w krótkim czasie stał się legendą okolic. Porównywano go z podhalańskim Janosikiem, bo podobnie jak słynny zbójnik, miał rabować jedynie bogatych, dzieląc się zdobytym łupem z biednymi. W czasie wojny, gdy wojska różnych armii przetaczały się przez lasy i wsie powiatu lipskiego, Marzec zyskał status niemal mityczny, będąc postrachem urzędników, żandarmów i handlarzy wojennych.
Prasowa relacja wspomina o wydarzeniach, gdy Marzec został schwytany razem z kilkoma kompanami podczas obławy. Uchodził za najbardziej niebezpiecznego, dlatego skuto mu ręce i nogi, a następnie przykuwano go mocnym łańcuchem do ściany więzienia komendy wojskowej. Jednak Marzec, sprytniejszy niż strażnicy, wykorzystał moment nieuwagi, gdy dano mu łyżkę do jedzenia. Tą właśnie łyżką zdjął kajdany, wyskrobał tynk ze ściany, wyjął cegły i uciekł z więzienia, mijając wartowników tak spokojnie, że nikt nie zorientował się, iż zbiegł.
Od tej chwili Marzec znów krążył po lasach iłżeckich, budząc grozę wśród urzędników i bogatszych mieszkańców, a jednocześnie stając się symbolem buntu przeciw niesprawiedliwości wojny, rekwizycjom i przemocy okupacyjnej. Ludzie opowiadali o nim z lękiem i podziwem, jednocześnie obawiając się jego obecności i życząc mu powodzenia w unikaniu żandarmów.
W podróży przez lasy, wśród chlupotu deszczu i mgły unoszącej się między drzewami, historia Marca była jak cień przesuwający się w tle, przypominający o tym, jak głęboko wojna zniszczyła społeczne struktury wsi, zmuszając ludzi do walki o przetrwanie nawet w sposób niezgodny z prawem. Bandytów, takich jak Marzec, chłopi musieli przechowywać pod groźbą śmierci, podczas gdy sami żyli w strachu przed austriacką żandarmerią i karami za ukrywanie dezerterów czy zbiegów.
Krajobraz wsi i miasteczek leżących na terenie obecnego powiatu lipskiego w 1916 r. to krajobraz ruiny, spalonych zabudowań i milczących, zasmuconych ludzi. Z opowieści wynika, że domami dla ocalonych często bywały prymitywne szałasy z gliny i desek lub ziemianki wykopane naprędce w zboczach wzgórz. Dawały one schronienie rodzinom, które próbowały przetrwać zimno, głód i choroby. Ludzie żyli w ciągłym strachu przed rekwizycjami wojskowymi, przed kolejnymi falami przymusowych ewakuacji do lasów i przed epidemiami, które dziesiątkowały mieszkańców.
Tym bardziej dramatycznie rysuje się potrzeba założenia szpitala w Solcu nad Wisłą, który miał stać się miejscem ratunku dla okolicznych wsi, a także symbolem nadziei wśród ruin i chaosu. Po kilku dniach uciążliwej podróży przez mokre, błotniste drogi, delegacja Czerwonego Krzyża dotarła do Solca nad Wisłą, miasta mającego stać się miejscem ratunku i oporu wobec epidemii, które zagrażały wyniszczonej wojną ludności regionu. Jednak obraz, jaki ukazał się podróżnym, był daleki od nadziei.
Solec nad Wisłą, położony na wyniosłym brzegu rzeki, u ujścia Krępianki, był miejscem o bogatej historii, którą poświadczały ruiny zamku, dawne ogrody owocowe i rozciągające się nad brzegami Wisły sady. Kiedyś był to prężny ośrodek handlu, z pięknym zamkiem, mostami i winnicami, gdzie rosły drzewa figowe i brzoskwiniowe. Z wylewów Wisły i Krępianki tworzyły się jeziora obfitujące w ryby, a Solec czerpał z nich dziesięciny, wspierając lokalną gospodarkę.
Jednak w 1916 roku Solec nad Wisłą był obrazem upadku. Po dawnym rozwoju zostały jedynie wspomnienia. Na ulicach i rynku dominowały ruiny i bieda, a zniszczone wojną, opuszczone domostwa były zamieszkane przez ubogą, często zaniedbaną ludność żydowską, która wegetowała w zniszczonych chatach. Nieliczne murowane budynki wyróżniały się pośród drewnianych szałasów, skleconych naprędce z desek i gliny, stanowiąc namiastkę dawnego miejskiego porządku.
Jak wspomina dr Stefan Dąbrowski, niedaleko rynku stał klasztor Reformatów oraz gmach dawnego rosyjskiego seminarium nauczycielskiego, które przez lata caratu miało kształtować wychowanków w duchu rusyfikacji. Autor relacji z goryczą patrzył na mury, w których „preparowano chłopięce dusze, by z nich wyrobić renegatów polskości”, wspominając, że niejednokrotnie duch polski potrafił jednak rozsadzać narzucone przez zaborcę ramy, a absolwenci seminarium stawali się później działaczami narodowymi.
Chaos wojenny obnażył brak organizacji. Nawet studnia na rynku, która miała zapewnić wodę mieszkańcom, stała się symbolem społecznego rozkładu. Gdy podjęto próbę jej odnowienia i przygotowania do użytku publicznego, woziwody, obawiający się utraty źródła zarobku, wrzucili do niej martwe koty, by zniechęcić mieszkańców do korzystania z niej. Ten obraz miasta, które kiedyś było powiatowym ośrodkiem handlu i administracji, a w 1916 roku było opuszczone, zrujnowane i pozbawione wspólnotowości, pokazuje głębię upadku, jaki wojna przyniosła społeczności Solca nad Wisłą.
Mimo tego w Solcu tliła się nadzieja. Zadaniem delegacji było utworzenie szpitala epidemicznego, który miał być miejscem ratunku dla mieszkańców regionu, zmęczonych chorobami i brakiem opieki lekarskiej. Autor relacji, obserwując rynek, ruiny i milczących mieszkańców, rozumiał, że organizacja szpitala nie będzie łatwa, ale była konieczna, aby wśród ruin i rozpaczy zapłonęło choćby małe światełko pomocy i współczucia.
***
Podczas podróży przez ziemie obecnego powiatu lipskiego, jednym z najważniejszych spotkań, które zapadło w pamięć autorowi relacji, było spotkanie z gospodarzem Zychem z Wygody. Wieczorem, gdy delegacja zatrzymała się na krótki odpoczynek, z mroku wyłonił się wysoki mężczyzna, który niespodziewanie rozpoczął rozmowę. Był to gospodarz Zych, człowiek, którego majątek przed wojną był powodem zazdrości sąsiadów i dziedziców – posiadał piętnaście koni, liczne bydło, trzodę i 60 mórg urodzajnej ziemi.
Wojna wszystko zmieniła. Konie zostały zarekwirowane lub sprzedane wojsku, wojska rosyjskie i austriackie przetaczały się przez wieś, niszcząc plony i zabierając zapasy. Dawna chałupa Zycha spłonęła, a na jej miejscu sterczał samotny komin, otoczony czarnymi, zwęglonymi pniami lip, będący niemym świadkiem tragedii rodziny. Dziś Zych wraz z żoną i szóstką dzieci mieszkał w prowizorycznej chacie, przerobionej z dawnej obory, w której połowa służyła za izbę mieszkalną, a połowa za miejsce dla resztki ocalałego inwentarza.
Mimo strat i ciężaru wojny, Zych nie poddawał się rozpaczy. Z dumą opowiadał, że dzięki pracy całej rodziny, krok po kroku „dźwigają się z nędzy i zniszczenia”. Pokazywał dzieci, które krzątały się po izbie, wspierając rodziców w codziennych obowiązkach, gotowe do pracy od najmłodszych lat. Gdy autor zapytał go, czy życie w takich warunkach nie jest zbyt ciężkie, Zych odpowiedział spokojnie: „Chcę dożyć do końca tego wszystkiego”. W jego głosie słychać było determinację, a w spojrzeniu odbijała się niezłomna siła człowieka, który postanowił nie ulec rozpaczy.
Kolejne ważne spotkanie miało miejsce w Rzeczniowie, gdzie delegacja zatrzymała się na nocleg u miejscowego księdza proboszcza. Był to kapłan o silnym charakterze, znany z walki z bandytyzmem w Górach Świętokrzyskich w czasie rewolucji 1905 roku, za co wielokrotnie grożono mu śmiercią. W czasie wojny nie opuścił swojej parafii, choć miał możliwość wyjazdu. Został z ludźmi, dzielił z nimi niedolę, modlił się, spowiadał, wspierał kazaniami, organizował życie parafialne, gdy inne więzi społeczne rozpadały się pod naporem wojny.
Proboszcz opowiadał o stratach w parafii Rzeczniów: 13 wsi zostało całkowicie spalonych, ludność wielokrotnie była ewakuowana do lasów, a tyfus i inne choroby zebrały śmiertelne żniwo, zabierając jedną czwartą chorych. Opowiadał również o moralnym upadku spowodowanym wojną, o tym, jak w czasie okupacji rosyjskiej wzrosła liczba dzieci urodzonych poza małżeństwem, jak potajemnie rozpijano ludzi, oraz o trudnościach z odbudową wsi z powodu braku inwentarza.
Jednak w oczach księdza widać było nadzieję. Widział on w ludziach siłę, która pozwalała im powracać na spalone ziemie, odbudowywać domy i siać oziminy, nawet w najtrudniejszych warunkach. Ksiądz wierzył, że mimo tragedii, jakie spadły na mieszkańców parafii, to właśnie w tych ludziach, w ich uporze i pracy tkwi zadatek przyszłej odbudowy Polski.
Z tych trzech krótkich artykułów zamieszczonych przed ponad stu laty na łamach „Głosu Narodu” wyłania się pełny, przejmujący obraz tego terenu w 1916 roku – ziemi spalonej, ogołoconej, pełnej ruin i biedy, ale jednocześnie zamieszkałej przez ludzi niezłomnych, zdeterminowanych, gotowych odbudowywać swoje życie kawałek po kawałku. W lasach iłżeckich czaił się strach, symbolem którego był legendarny Marzec, ale także nadzieja, że przyjdzie czas odbudowy. Solec nad Wisłą był obrazem upadku dawnego miasta, które miało stać się ośrodkiem ratunku poprzez szpital epidemiczny. Spotkania z Zychem z Wygody i księdzem z Rzeczniowa pokazały, że siła polskiego ludu i wiara w lepsze jutro nie zginęła nawet w obliczu najcięższych prób.
Oprac. Zbigniew Trysiński